|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Topor
GRH "BREDA"
Dołączył: 19 Lut 2009
Posty: 95
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 11:47, 31 Mar 2009 Temat postu: |
|
|
piekarz24 napisał: |
Pan Kubitsjus wpomina o masowym grabieniu jednej z miejscowości raz przez Niemców potem przez Polaków w odwcie jak dobrze zrozumiałem niewydania snipera czy cos takiego. Z tego co pamietam miało to być Alpen. Ale pisze to z pamieci nie mam teraz dostepu do filmu. Może Andrzej to sprawdzi z filmem nakręconym podczas wywiadu.
|
chyba opowiadal to Pan Wierzgon, a zapisu rozmowy z Nim jeszcze nie mam. z tego co pamietam chodzilo o to, ze w miasteczku byl czlowiek ktory kierowal niemieckim ostrzalem artyleryjskim. w koncu udalo sie ta osobe znalezc. dla pewnosci,ze sytuacja sie nie powtorzy wypedzono wszystkich mieszkancow. kiedy zabudowania opustoszaly obie strony, Polacy i Niemcy, zaczely lupic domostwa.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Topor
GRH "BREDA"
Dołączył: 19 Lut 2009
Posty: 95
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 18:39, 30 Maj 2009 Temat postu: |
|
|
( zrodlo [link widoczny dla zalogowanych] )
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Robspad
Dołączył: 03 Kwi 2009
Posty: 23
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 18:29, 11 Cze 2009 Temat postu: |
|
|
Słyszałem wiele opowieści o wojnie i jej okrucieństwach. Dziwi mnie jak łatwo niektórzy oceniają pewne postępowania z perspektywy miękkiego fotela nie zaznawszy tego co wdziera się w psychikę żołnierza tułacza, świadomego popełnianych zbrodni hitlerowskich i do tego w czasie trwania jednaj z największych bitew II WŚ, która trwa do koła niego. Za chwile żołnierz ten może stracić życie, ale to nie strach o życie jest największym motorem do działania w czasie bitwy. To jest wielki stres a zarazem stan euforii i amoku, trudno to zawsze opisać byłym żołnierzom. Wielu mówi – działałem jak automat.
Ocena przez pryzmat współczesnych zasad prawa wojennego nie ma dużego sensu. Oczywiście, że były jednorazowe przypadki mordów. To nie było jednak akceptowalną regułą postępowania. Dlatego wszystkie te przypadki należy badać indywidualnie, a nie dokonywać uogólnień i obsmarowywać całą 1 Dywizję Pancerną, czy nawet, któryś z pułków tej dywizji.
Zdarzenie, zdarzeniu jest nie równe. Czasami, ktoś mógł dokonać jakiegoś czynu źle oceniwszy sytuację. Stopień winy powinien być wtedy mniejszy niż przy mordzie z premedytacją. Każdy miał prawo np. strzelać do uciekających jeńców, bo ci co uciekają na pewno zostaną ponownie zmuszeni chwycić za broń, albo zrobią to z własnej woli. Nie po to przecież prowadzi się wojny i naraża życie, aby pozwalać uciekać jeńcom, którzy następnego dnia znowu mogą chcieć cię zabić.
Ponieważ co i rusz pojawiają się ostatnio modna kwestia mordowania jeńców niemieckich przez Polaków, chciałbym zamieścić tu pewien artykuł napisany przez pana Stefana Żagla. (Nie znam go, więc zwracam się per pan. Do szanownych kolegów pasjonatów z tego forum pozwólcie, że będę nadal zwracał się w drugiej osobie).
Artykuł pana Stefana Żagla zamieszczony na stronie [link widoczny dla zalogowanych]
Wspomnienia z Chambois
przez S.Żagiel
Kontakt z Janem Witoldem Karczem, człowiekiem wręcz niesamowitym, przynosi mi coraz to nowe niespodzianki i informacje. Mieszkający w Raleigh w Stanach Zjednoczonych Ameryki, podpułkownik Wojska Polskiego w stanie spoczynku, żołnierz II wojny światowej, działacz światowych organizacji kombatanckich, doktor ekonomii, emerytowany profesor – wykładowca uniwersytecki i doradca Rady Gubernatorów Rezerwy Federalnej USA (za tą nazwą kryje się federalny bank narodowy USA), filolog, pisarz, translator literatury anglojęzycznej na język polski... Uff, sporo tego! A poza tym syn generała Jana Karcza, dowódcy Mazowieckiej Brygady Kawalerii, broniącej północnego Mazowsza we wrześniu 1939 roku...
Z ostatnich korespondencji Jana Witolda Karcza wynikają co najmniej dwie sprawy. Otóż był on, jako młody podporucznik 1 Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka uczestnikiem bitwy pod Falaise i Chambois.
Kilka zdań o tej bitwie, niezwykle krwawej, mającej spore znaczenie dla początkowej fazy operacji lądowania aliantów w Normandii. Opieram się tu na dostępnych mi opracowaniach, możliwie syntetycznych, zawartych w książce „Wojsko polskie 1939 - 1945. Barwa i broń” (Wydawnictwo Interpress 1984). Polska I Dywizja Pancerna brała udział w operacji inwazyjnej (operacja „Overlord”), rozpoczętej przez aliantów 4 czerwca 1944 roku we francuskiej Normandii, w składzie 2 Korpusu I Armii Kanadyjskiej. Armia ta w początkach sierpnia uczestniczyła w działaniach, mających oskrzydlić i okrążyć wojska niemieckie – jej rola polegała na zamknięciu Niemcom dróg odwrotu przez opanowanie węzła drogowego w rejonie miasteczka Falaise. Awangardę armii stanowiły dwie dywizje pancerne: 4 Dywizja Pancerna kanadyjska i dywizja generała Maczka. Natarcie obu dywizji zaczęło się pechowo – tzw. drugie rzuty oby z nich zostały pomyłkowo zbombardowane przez własne lotnictwo bombowe. Mimo to związki taktyczne, zwłaszcza dywizja polska, nacierała z powodzeniem – choć za cenę dużych strat. Kocioł z wojskami niemieckimi zamykał się, zwłaszcza iż atakujący od południa 15 Korpus Amerykański zdobył miasteczko Argentan. W tej sytuacji głównodowodzący frontu marszałek Bernard Montgomery polecił polskiej Dywizji Pancernej zdobycie miasteczka Chambois i „zakorkowanie” wylotu butelki, przez którą mogli wydostać się Niemcy. Polacy zdobyli Chambois i dominujący nad terenem kompleks wzgórz (wzgórza Mont-Ormel: 262 i 111), nazwany przez gen. Maczka „Maczugą”. W czasie walk rozbili dowództwo niemieckiego 2 Korpusu Pancernego SS.
Butelka została zakorkowana, ale kłopoty się nie skończyły – Chambois i „Maczugę” trzeba było obronić przed wściekłymi atakami niemieckich oddziałów – atakujących właściwie ze wszystkich stron. Z jednej strony napierała 7 Armia niemiecka, usiłująca wyrwać się z kotła, naciskana przez nacierających Brytyjczyków i Amerykanów, od tyłu Niemcy, którzy chcieli przyjść z pomocą zamkniętym w kotle oddziałom. Polacy obronili Chambois, choć uczynili to resztkami sił – brakowało juz bowiem amunicji, paliwa do czołgów, żywności, nie miał kto opatrywać rannych.
Z pomocą Polakom w Chambois przyszedł amerykański batalion piechoty, który po prostu w czasie szturmu stracił kontakt ze swoim pułkiem i został od niego odcięty.
Bitwa o Falaise zakończyła się 22 sierpnia, kiedy dotarły tu trzony armii brytyjskiej i amerykańskiej. Polska dywizja straciła 446 poległych i 100 czołgów. Zniszczyła ok. 570 czołgów i pojazdów pancernych niemieckich, ponad 100 armat, wzięła do niewoli 5,5 tys. jeńców.
19 sierpnia 1944 roku 10 Pułk Dragonów dywizji gen. Maczka nacierał wczesnym popołudniem na małe normandzkie miasteczko Chambois – wspomina ppłk Jan Witold Karcz, uczestnik tej bitwy. - Był to ważny węzeł drogowy, z uwagi na solidny kamienny most na rzece Dives, główna droga ucieczki armii niemieckiej z worka Falaise. Jako młodziutki podporucznik dowodziłem zgrupowaniem armatek przeciwpancernych i ciężkich karabinów maszynowych, które w natarciu ubezpieczało południowe skrzydło nacierających szwadronów pułku. Szosa była zawalona palącymi się pojazdami, byłem zmuszony skręcić na tyły zabudowań. Gdy zajęliśmy stanowiska ogniowe nad szosą prowadzącą do miasta od południa, zameldowano mi, że naciera na nas batalion piechoty. Okazało się, że są to Amerykanie z 395 Pułku Piechoty 90 Dywizji.
Amerykanie spadli Polakom z nieba. Było to symboliczne spotkanie, uznane za zamknięcie kotła Falaise. Amerykanie ze swym dowódcą, majorem Leonardem Dullem podporządkowali się polskiemu majorowi Władysławowi Zgorzelskiemu, dowódcy 10 Pułku Dragonów.
Tak naprawdę – wyjaśnia J.W. Karcz, kocioł nie został zamknięty. Polacy nie mieli wystarczających sił na zajęcie całego kompleksu wzgórz Mont-Ormel. Nie wsparła ich 4 pancerna dywizja kanadyjska (po prostu nie wykonała rozkazu dowódcy korpusu, by przyjść Polakom z pomocą), dzięki temu południowe wzgórze, czyli „rękojeść” „Maczugi” pozostała w rękach niemieckich. Przez tę lukę wydostała się spora część zamkniętych w kotle oddziałów niemieckich.
Spotkanie Polaków i Amerykanów w Chambois miało też swoisty „wymiar” prywatny. Oto ogromny, prawie dwumetrowy dowódca amerykańskiej kompanii chwycił w ramiona polskiego podporucznika Jana Witolda Karcza. Jak się potem okazało – był to kapitan Laughlin Waters. Obaj oficerowie wspomagali sie w czasie kilkudniowej, krwawej bitwy, utrzymywali ze sobą kontakty po wojnie. Kapitan Waters po wojnie został prawnikiem, był nawet federalnym sędzią okręgowym, czyli w wymiarze sprawiedliwości USA funkcjonariuszem bardzo wysokim. Zmarł w 1999 roku.
Do kapitana Watersa i bitwy pod Chambois jeszcze wrócimy. Oto bowiem Jan Witold Karcz opisuje niesamowite zdarzenie sprzed sześciu lat. Był to zjazd kombatantów II wojny w Gettysburgu, na który go zaproszono. Byli tam członkowie Polonii amerykańskiej, wielu z nich przebranych w mundury pancerniaków z dywizji gen. Maczka, w tym – w mundury 10 Pułku Dragonów. Mieli też oznaki pułkowe. Karcza też przebrali w mundur „Maczkowca”. Siedział w namiocie, konsumował bigos z kuchni polowej. Przed namiotem stała lanca z proporcem Pułku Dragonów, jaki w czasie wojny wystawiano przed namiotem dowództwa. W pewnym momencie do namiotu podszedł wysoki, krzepki jeszcze mężczyzna, mówiąc, że taki sam proporzec widział przed dowództwem obrony Chambois we wrześniu 1944 roku.
Mężczyzną, który był uczestnikiem pamiętnej bitwy, okazał się Steven Hartley, obecnie mieszkający w stanie Wisconsin, dawny żołnierz 395 pułku, który dołączył do Polaków ze swoją kompanią.
W dodatku Hartley był świadkiem i pamiętał dobrze spotkanie podporucznika Karcza ze swoim kapitanem Watersem...
Chwila była wzruszająca, panowie zrobili sobie pamiątkową fotografię. Nawiązali kontakty.
Jan Witold Karcz twierdzi, że było to spotkanie z szansą jedną na miliard.
Były oficer 10 Pułku Dragonów i uczestnik bitwy pod Chambois zwrócił się do mnie z jeszcze jedna sprawą. Otóż jakieś trzy lata temu w polskiej prasie, m. in. w „Polsce Zbrojnej”, ukazał się artykuł pt. „Splamione zwycięstwo”, przedrukowany potem w polskim „Dzienniku” w Toronto, w Kanadzie. Autor, podpisany Michał Malicz, opisuje bitwę o Chambois – podając przy okazji, że Polacy mordowali tam wziętych do niewoli żołnierzy niemieckich. Nie pojedynczych – mordowali tysiącami. Malicz opierał się na książce amerykańskiego historyka Stephena Abrose'a, którego nazwał wybitnym. Ambrose przytacza rzekomą opowieść kapitana Watersa, o tym, jak polski kapitan w czasie walk pod Chambois chciał mu „wcisnąć” grupę niemieckich jeńców. Było ich ok. 200. Natomiast w dokumencie przekazania była liczba 1500.
- Gdzie są pozostali jeńcy – zapytał rzekomo kapitan Waters.
- Nie ma. Zastrzeliliśmy ich – odpowiedział polski oficer.
- Dlaczego nie zastrzeliliście wszystkich? - dociekał Amerykanin. Na to Polak rzekomo odpowiedział, że nie mogli, o nie mieli juz amunicji.
Publikacja, która ukazała się gdy Waters juz nie żył i nie mógł potwierdzić lub zaprzeczyć (faktem jest, że pod koniec życia zdziwaczał i wszedł nawet w konflikt z grupą dawnych polskich oficerów) przypisanej mu wypowiedzi, wywołała falę oburzenia i protestów polskich kombatantów, w tym „Maczkowców”. Faktycznie, bardziej haniebnego i oszczerczego artykułu nie było w polskiej prasie nawet w czasach Polski Ludowej, kiedy polskiego wojska, walczącego na Zachodzie, zbytnio nie kochano. Sam Karcz, będąc uczestnikiem bitwy o Chambois, napisał artykuł – sprostowanie, w którym nazwał po imieniu paszkwilantów. Przede wszystkim wykazał, ze Ambrose nie jest historykiem, a jeśli – to zupełnie trzeciorzędnym. Wykazał tez liczne przekłamania w jego książce.. Błędy świadczące o historycznej ignorancji. Przede wszystkim w Chambois nie walczył polski 10 Pułk Strzelców Konnych, bo ten walczył gdzie indziej (wziął m.in. do niewoli niemieckiego generała Ottona von Elfeldta). W artykule „Splamione zwycięstwo”, opierającym sie na książce Ambrose'a, aż roi sie od błędów i przekłamań. Karcz poddał je druzgocącej krytyce. Zaprzeczył przede wszystkim zarzutowi mordowania jeńców przez Polaków.
Czy były wypadki zabijania jeńców? - stawia pytanie J. W. Karcz. I odpowiada: Na pewno tak. Czynili to zarówno Niemcy, jak też alianci. Czyny te zarzucają historycy głownie wojskom Waffen SS i Kanadyjczykom. Ale były to wpadki sporadyczne, w szale bitewnym, nie na rozkaz. Nie było też możliwości mordowania jeńców tysiącami, coś bowiem trzeba było zrobić z trupami – tego nie dałoby sie ukryć. W Chambois walczyło raptem 700 polskich pancerniaków i 500 Amerykanów – ci ostatni zajmowali się pilnowaniem jeńców. Siedzieli oni na rynku w miasteczku.
Amerykanie nie bardzo chcieli przejmować jeńców, Polacy musieli ich „sprzedawać”, przekupując ich „suwenirami”, czyli zdobyczną bronią.
-Za wzięcie od nas stu jeńców, dawaliśmy pistolet parabellum, za 200 – pistolet maszynowy schmeisser – pisze Karcz. - Zdanie ponad tysiąca jeńców widziałem osobiście. Włącznie ze „sprzedanymi” za suweniry przekazaliśmy ponad 2500 jeńców. Protokół zdania można znaleźć w Instytucie Polskim w Londynie.
Podkreślał, że dawali jeńcom żywność, dzieląc sie z nimi ostatkami zapasów. Było to mało, ale żaden jeniec nie umarł z głodu.
Jan Witold Karcz przesłał swoja polemikę do „Dziennika” w Toronto. Została zamieszczona, natomiast – jak pisze – nie zamieszczono jej w polskiej prasie. Prosi więc, żeby o tym wspomnieć, przywracając jednocześnie dobre imie polskim pancerniakom z 10 Pułku Dragonów dywizji gen. Stanisława Maczka.
Dodajmy, 28 października br. w polskiej telewizji nadano audycję o walkach dywizji Stanisława Maczka, a więc o bitwie pod Falaise obronie Chambois oraz „Maczugi” przez polskich pancerniaków. Wystąpiło trzech żyjących uczestników bitwy, m.in. lekarz 10 Pułku Strzelców Konnych Edward Rużyłło. Opowiadał o niemieckim jeńcu, który strasznie krwawił. Opatrujący go polski lekarz, chcąc go ratować, zużył cały zapas posiadanej krwi, narażając się na to, ze nie będzie jej miał dla rannych kolegów. A więc jeśli można mówić o plamach – to raczej na niektórych tytułach prasowych.
STEFAN ŻAGIEL
Na zdjęciu:
Jan Witold Karcz (z prawej) i Steven Hartley w czasie przypadkowego spotkania na kombatanckim zjeździe w Gettysburgu.[/img]
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
KaktuS
Dołączył: 27 Mar 2009
Posty: 15
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Ostrów Wielkopolski
|
Wysłany: Pią 10:50, 12 Cze 2009 Temat postu: |
|
|
Robspad napisał: | (..)Okazało się, że są to Amerykanie z 395 Pułku Piechoty 90 Dywizji. (...) Amerykanie ze swym dowódcą, majorem Leonardem Dullem podporządkowali się polskiemu majorowi Władysławowi Zgorzelskiemu, dowódcy 10 Pułku Dragonów. |
Nie do końca - mamy do czynienia z dość powszechnym błędem spowodowanym niestety prawdopodobnie megalomanią i wybujałymi ambicjami niektórych oficerów Dywizji, albo być może barierą językową. Amerykański batalion walczył faktycznie ramię w ramię z Polakami, ale jego dowódca nie podporządkował się ppłk. Zgorzelskiemu. Byłoby to działanie sprzeczne z regulaminem armii amerykańskiej i każdej chyba armii.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Robspad
Dołączył: 03 Kwi 2009
Posty: 23
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 14:11, 12 Cze 2009 Temat postu: |
|
|
"Byłoby to działanie sprzeczne z regulaminem armii amerykańskiej i każdej chyba armii."
Przypomnę, że w Normandii to gen. Montgomery wydawał rozkazy polskim jednostkom, podobnie jak przekazano 1. Samodzielną Dyw. Spad. pod dowództwo brytyjskie na czas operacji Market-Garden.
Pytanie jest takie czy mówimy o formalnym przekazaniu jednostek pod dowództwo obcego państwa, czy o nieformalnym uznaniu wynikającym z sytuacji, że kierujący (planujący i koordynujący) operacją będzie oficer obcej armii.
Czy jeżeli, ktoś powie: Pan jest wyższy stopniem i jest pan lepiej zorientowany w sytuacji oraz ma pan czołgi, jak możemy wam pomóc i co wdług pana mamy robić?
To ten ktoś oczywiście formalnie nie przekazuje dowództwa, ale faktycznie będzie wykonywał powierzone mu zadania. Oczywiście zachowując cały czas swoje zwierzchnictwo formalne.
Wracając do Chambois.
Amerykańskie patrole uchwyciły południe miasteczka, ale szybko się z niego wycofali.
Potem następuje natarcie Polaków od północy. Polacy zajmują północ miasteczka i zabezpieczają się na boki. Gdy Amerykanie wchodzili od południa do miasta. Zgorzelski panował już nad północną częścią miasta. Na prawo był rotmistrz Giera a na lewo por. Kinzi. Ppor. Karcz ma za zadanie podejść do miasteczka od południowej strony. Od południowego zachodu spotyka nacierających Amerykanów. W chwili spotkania z kapitanem Watersem nawiązuje łączność z maj. Zgorzelskim, który szybko przybywa do miejsca spotkania. Major Zgorzelski nieformalnie wyznacza zadania Amerykanom i sektor obrony (trwa natarcie Niemców i trzeba szybko działać). Następują więc wspólne uzgodnienia. Nawet po wielu latach kpt. Waters był pod nieukrywanym wrażeniem postawy i działania mjr Zgorzelskiego. Około dwie godziny później przybywa dowódca amerykańskiego batalionu mjr Dull. Obydwaj majorowie Zgorzelski i Dull ponownie uzgadniają wspólne działania i dzielą sektory obrony.
Tak więc zgadzam się, że formalnie nie było żadnego objęcia dowództwa nad Amerykanami, ale kpt. Waters w pierwszym momencie bardzo rozsądnie podporządkował się - uznał kierownictwo obrony mjr Zgorzelskiego. Wydaje mi się to, normalne w tej sytuacji i to w trakcie walki z nacierającymi Niemcami. Nie musiał tego jakoś uzewnętrznić, ale postaw się w jego sytuacji i zdecyduj co sam byś zrobił w tym momencie i na jakiej zasadzie współdziałał.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Robspad dnia Pią 18:21, 12 Cze 2009, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
KaktuS
Dołączył: 27 Mar 2009
Posty: 15
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Ostrów Wielkopolski
|
Wysłany: Pią 21:09, 12 Cze 2009 Temat postu: |
|
|
Montgomery był chyba wtedy nadszyszkownikiem wojsk brytyjskich. O.K., Amerykanie zajeli miasteczko, pokropieni ogniem własnej altylerii wycofali się. W ogólnym bałaganie weszli znów Niemcy, na których to wjechała grupa Zgorzelskiego ( 10. Pułk Dragonów, 24. Pułk Ułanów, wsparte 3 dywizjonem ppanc.). Dragoni zdążyli nawet oddać salwę z moździeży w kierunku zbliżających się Amerykanów. Jednak wspólne działania obronne to raczej współpraca, niż podporządkowanie, Polacy pozostali na wywalczonych stanowiskach w swiom sektorze, Amerykanie bronili swego odcinka.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|